agencja marketingowa You're Welcome

Historia jak z bajki

I stało się jak u mojej żony, kiedy wybiera się do miasta po tusz do rzęs, a wraca obwieszona torbami. Od razu poczułem się piękniejszy.

Autor:

Firma jest dla mnie osobistą bajką, napisałem ją od zera 7 lat temu i spotykałem w niej do tej pory same piękne księżniczki, których ręce ich ojcowie królowie oddawali mi właściwie bez zastanowienia. Jednym słowem – sprzedaż szła doskonale. Po pewnym czasie w mojej bajce zaczęło się pojawiać coraz więcej szpetnych smoków. Facebook obciął zasięgi. Stałem się niewidzialny i nie mogłem już dłużej polegać na własnych umiejętnościach tworzenia facebookowych postów i instagramowych walli, mimo że czule pielęgnowałem swój wizerunek kreatywnego handlowca. Oczywiście, konkurencja nie chrapała, bo nawet na chwilę nie zasnęła. Moja oferta była jak pieszy na poboczu bez kamizelki odblaskowej, narażony na naprawdę wielkie niebezpieczeństwo.

Zmagałem się więc ze swoją bajką przez dobre kilka miesięcy. Świat już nawet nie idzie, ale biegnie do przodu. Wiem. Szanuję i staram się nadążać – mam soniczną szczoteczkę do zębów, przedpłacone karty dla kwotopijnych nastoletnich synów, wzdrygam się na widok plastikowych słomek w drinku i mam konta na wszystkich socjalach, jakie tylko istnieją. Wiedziałem, że robię dobrą robotę i muszę sprzedawać, ale wszystkie próby powierzenia moich kanałów sprzedażowych fachowcom spełzały na niczym, bo posty nie docierały tam gdzie trzeba, nie radziłem sobie z produkcją zdjęć, sugerowaniem tekstów, każdą z tych czynności powierzając osobnym podmiotom – ciągnąłem kilka srok, a raczej – pozostając w bajkowej nomenklaturze – smoków za ogon.

Prężna agencja reklamowa miała być dla mnie jak chatka dobrej wróżki pełna uzdrawiających eliksirów. Nawet dobrze się zaczęło, bo na bramce prowadzącej do jej siedziby wisiał duży czarny baner w napisem „You’re Welcome”, co odczytałem dosłownie – że jestem tu mile widziany. Podczas spotkania poprosiłem o „dwa kilo” Facebooka i „pęczek” Instagrama. Miny zespołu, który miał pracować nad moim zleceniem, były o dziwo… nietęgie. A co z brandingiem – zapytali? Logotyp przyciężkawy wizualnie – zawyrokowali. Zdjęcia produktowe zbyt surowe. Ruchy niespójne. To nie pójdzie, jak tamto nie pójdzie. Reklamy na fejsie ustawione tak, że idą wszędzie, trafiając donikąd. Już miałem się obrazić i trzasnąć bramką z czarnym banerem, ale pomyślałem po chwili, że może faktycznie, że może warto zaufać, że wróżki w bajkach też wiedzą więcej niż wszyscy pozostali bohaterowie.

I stało się tak, jak u mojej żony, kiedy wybiera się do miasta po tusz do rzęs, a wraca obwieszona torbami – wyszedłem od nich z ofertą, która była bardziej kompleksowa niż, wydawało mi się, że potrzebuję, ale od razu poczułem się piękniejszy.

Po dwóch miesiącach smoki zaczęły grupowo opuszczać moją bajkę, a królewny uśmiechały się do mnie znowu coraz śmielej. Wiedziałem jedno – nie będę się już marką zajmował sam, bo nie trzeba i nie warto. Dziękuję! – wołałem po wygaśnięciu naszej pierwszej umowy, wytrząsając energicznie dłonie osób, które mi w ostatnim czasie pomagały. You’re welcome! – zawołali chórem, tuląc do piersi umowę podpisaną na kolejne miesiące. Wtedy do mnie dotarło, co faktycznie oznacza nazwa ich agencji.

NIE MA ZA CO.

Materiały Agencji

Zobacz więcej